Wojna to nie zabawa i nie jest to lekki kawałek chleba. Podczas konfliktów zbrojnych na pierwszej linii frontu ludzka psychika i organizm jest wystawiony na ekstremalną próbę. Mało kto zdaje sobie sprawę z tego, że większość żołnierzy na wojnach jest pod wpływem środków psychoaktywnych. Oto historia narkotyków na wojnach.
O tym, że Adolf Hitler miał wielką słabość do kobiet, jego otoczenie doskonale wiedziało jeszcze przed II wojną światową. I choć pojawiają się wątpliwości, czy współżył z nimi, z pewnością uwielbiał przebywać w ich towarzystwie. Ta kobieta jednak – istny wamp III Rzeszy – nie podbiłaby serca Führera, mimo że prowokowała mężczyzn wyzywającym wyglądem. „Polakierowane na czerwono paznokcie i wyraźnie uszminkowana twarz” oraz „wielka rubinowa broszka na aksamitnym szlafroku” – tak wspominał ją minister uzbrojenia Albert Speer.
Wyobraźmy sobie, jak podchodzi do wodza, rozsuwa miękki szlafrok i okazuje się, że… skrywa on męski tors. Tors marszałka Rzeszy, formalnego zastępcy Hitlera. Hermann Göring – bo o nim mowa – zamieniał się w gwiazdę filmową, gdy przedawkował narkotyk. Popadł w uzależnienie od morfiny w trakcie kuracji w Austrii lub Włoszech, gdzie leczył ranę postrzałową pachwiny, zadaną w 1923 roku podczas puczu monachijskiego.
Próbował zerwać z nałogiem, ale zdołał jedynie zastąpić morfinę łagodniejszą dihydrokodeiną. Codziennie łykał 10 pastylek, w okresie silnych napięć – nawet sto. Marszałek Rzeszy zasypiał podczas ostrych dyskusji, wybuchał złością w trakcie spokojnych rozmów lub znienacka zgłaszał tak absurdalne propozycje jak budowanie lokomotyw z betonu, by zaoszczędzoną stal przeznaczyć na czołgi. Po zażyciu pigułek popadał w błogostan, obojętnie przyjmował doniesienia o klęskach Luftwaffe.
ULUBIONY NARKOTYK NAZISTÓW.
Jednak nie tylko Göring kroczył „na prochach” do zwycięstwa III Rzeszy. Narkotyki były codziennością niemieckiej armii – panaceum na ból i eliksirem odwagi. Niemiecki historyk i dziennikarz Andreas Ulrich dotarł do raportów Rankego, w których znalazły się sugestie, by zaopatrzyć jednostki frontowe w cudowny środek o nazwie pervitin. Między kwietniem a czerwcem 1940 r. służby medyczne Wehrmachtu złożyły zamówienie na 35 milionów tabletek pervitinu. W instrukcjach dla lekarzy wyjaśniano, że środek ma działanie pobudzające i może być wydawany żołnierzom, którzy przez dłuższy czas są pozbawieni snu. Strategia Blitzkriegu wymagała błyskawicznego pokonywania dużych odległości, łamania po drodze oporu słabszych formacji i wchodzenia do ciężkich walk bezpośrednio po dotarciu do wyznaczonych miejsc.
Głównym składnikiem pervitinu zaś była metamfetamina, używając więc dzisiejszych określeń, można powiedzieć, że Wehrmacht podbijał Europę na „spidzie”. Potwierdzają to rozliczne listy, jakie niemieccy żołnierze wysyłali z frontu i okupowanych krajów. Stacjonujący w Polsce pisarz Heinrich Böll, przyszły noblista w dziedzinie literatury, pisząc do domu co kilka tygodni, prosił rodzinę o przesłanie kolejnych dawek pervitinu. Niebezpieczeństwo uzależnienia coraz częściej dostrzegali lekarze, którzy w raportach do Ministerstwa Zdrowia Rzeszy informowali o ubocznych skutkach zażywania leku – zaburzeniach krążenia, rozdrażnieniu, nadmiernej utracie wagi, a nawet zgonach z powodu zatrzymania akcji serca.
Minister zdrowia Leonardo Conti opracował przepisy, poddające wydawanie specyfiku surowym ograniczeniom, ale ich wprowadzenie zbiegło się w czasie z inwazją Niemiec na ZSRR i stały się fikcją. Zimą z frontu wschodniego, zamiast informacji o zagrożeniach, zaczęły napływać relacje o dobroczynnej, czy wręcz zbawiennej, mocy pervitinu. Jeden z lekarzy raportował, że w styczniu 1942 r. pięciuset próbujących się wydostać z okrążenia żołnierzy po kilkunastu godzinach marszu przez sięgający do pasa śnieg całkowicie opadło z sił. Po konsultacji z lekarzami podano im tabletki. „Pół godziny później – pisał lekarz – zerwali się, spontanicznie ustawili w szyku i w bojowym nastroju ruszyli dalej”.
Podobnych historii zdarzyło się wiele, pod ich wpływem szala zdecydowanie przechyliła się… na korzyść środków stymulujących. W pierwszej połowie 1942 r. na Wschód wysłano ponad 10 milionów „cudownych pigułek”, jak zwykli je nazywać żołnierze. Przeprowadzono też dokładne badania właściwości metamfetaminy, testując ją m.in. na więźniach obozów koncentracyjnych. Nowe instrukcje dla personelu medycznego zawierały już precyzyjne wskazówki dotyczące dawkowania – jedna tabletka usuwa potrzebę snu przez 3–6 godzin, dwie – przez całą dobę.
Po klęskach na froncie wschodnim specyfik, który uczyniłby żołnierzy zdolnymi do walki w każdymmomencie i wzmacniał ich ducha bojowego, dołączył do desperacko poszukiwanych przez nazistów wunderwaffen – cudownych broni. Z efektami prac chemików jako pierwszy zapoznał się w połowie 1944 r. dowódca specjalnych jednostek marynarki wojennej wiceadmirał Helmut Heye.
Za jego zgodą pigułkę oznaczoną kodem D-IX przetestowano na załogach dwóch okrętów podwodnych. Wyniki uznano za znakomite, gdyż preparat działał jak silny środek dopingujący o przedłużonym wpływie – zwiększał odporność na zimno, stres, wysiłek i ból. Na szerszą skalę nie zdążono go już jednak wprowadzić. Z przejętej przez aliantów dokumentacji wynika, że „medyczna wunderwaffe” zawierała dobrane w odpowiednich proporcjach kokainę, metamfetaminę i pochodne morfiny.
Od roku 1943 ze wspomagania farmakologicznego korzystał również zagorzały do niedawna przeciwnik wszelkich sztucznych środków stymulujących Adolf Hitler. Jego biograf Alan Bullock napisał, że „praca bez jakiegokolwiek wypoczynku, wzrastająca, lecz tłumiona frustracja, wielomiesięczne pobyty w bunkrze bez ruchu i świeżego powietrza doprowadziłyby do załamania większość ludzi”. Hitler wytrzymywał dzięki podawanym mu na przemian środkom nasennym, pobudzającym i przeciwbólowym. Specjalne mikstury aplikował mu osobisty lekarz Teodor Morell, uważany przez ekspertów medycznych za szarlatana. W październiku 1944 r. jeden z nich zmylił czujność Morella, obejrzał etykiety produktów, z których sporządzał pigułki, i z przerażeniem ustalił, że Führer codziennie łykał tabletki zawierające m.in. atropinę, strychninę, metamfetaminę i morfinę.
Szprycowanie „armatniego mięsa” jest niemal tak stare jak świat. Substancje, które poprawiały żołnierzom nastrój i dodawały im energii, znano już w starożytności. Homer w „Odysei” pisał, że żal po poległych w wojnie trojańskiej kojono, pijąc nepenthe – „napój zapomnienia”. Miał prawdopodobnie na myśli miksturę z wina i soku z niedojrzałych makówek.
W następnych wiekach o zażywanie tajemniczych środków, pobudzających wolę walki i tłumiących lęk przed śmiercią, podejrzewano Turków, Arabów oraz Mongołów. Pierwszy dobrze udokumentowany przypadek wykorzystania narkotyków w celach militarnych pochodzi jednak z Ameryki Łacińskiej. W roku 1781 obrońcy obleganej przez powstańców stolicy Boliwii La Paz po wyczerpaniu zapasów żywności utrzymywali się przy życiu głównie dzięki żuciu liści koki. Spisane przez jezuitów relacje o tych wydarzeniach wzbudziły zainteresowanie w europejskich środowiskach medycznych i wojskowych. Brytyjczyków i Hiszpanów szczególnie intrygowała sugestia jednego z autorów – Pedra Nolasco, by zabierać zapas koki na wypływające w długie rejsy okręty, co pozytywnie wpłynie na samopoczucie marynarzy, a nie wywoła takich problemów z dyscypliną jak alkohol.
W czasie gdy w Madrycie i Londynie studiowano jezuickie zapiski, do Paryża dotarli uczestnicy nieudanej wyprawy Napoleona do Egiptu. Oprócz niemiłych wspomnień o klęsce przywieźli środek pozwalający o niej zapomnieć – haszysz. Kilka lat później propaganda brytyjska zaczęła sugerować, że armie napoleońskie przemieszczają się tak szybko i biją tak skutecznie, gdyż ich żołnierze są odurzani haszyszem.
Oskarżenia te nie miały żadnych podstaw; po haszysz w tym okresie sięgali jedynie niezdolni już do walki weterani i szukający nowych doznań artyści. Znacznie bardziej prawdopodobne były podejrzenia, że francuscy lekarze wojskowi najpierw podawali rannym znieczulające opium, a potem – by szybciej mogli wrócić na front – pobudzającą mieszankę opium i pieprzu tureckiego. Francuzi nigdy tego nie potwierdzili – metody sztucznego stymulowania żołnierzy stanowiły i nadal stanowią jedną z najpilniej strzeżonych tajemnic wojskowych.
Odwaga odwagą, ale narkotyki także były po to, by po prostu znieczulić ból. Opium oddziaływało przede wszystkim na psychikę, więc jego przydatność jako środka znieczulającego podczas operacji i w trakcie rekonwalescencji była niewielka. W 1804 r. niemiecki aptekarz Friedrich Sertürmer wyizolował jednak z niego czysty alkaloid – morfinę, która błyskawicznie łagodziła nawet najsilniejszy ból. Pół wieku później, również w Niemczech, opracowano skuteczną metodę wstrzykiwania jej bezpośrednio do żył. Odkryciami natychmiast zainteresowała się pruska armia. Podczas wojen z Austrią (1866) i Francją (1870) w wojskowych lazaretach stosowano powszechnie zastrzyki z morfiny.
ŻOŁNIERSKIE ZEJŚCIE NARKOTYKOWE.
Pierwsze ostrzeżenia na temat skutków ubocznych nadeszły z USA – w czasie wojny secesyjnej wydano tam walczącym ponad 10 mln tabletek i co najmniej drugie tyle opium i morfiny w postaci proszków lub płynów. Lekarze nie przestrzegali żadnych zasad bezpieczeństwa, traktowali narkotyki jak leki na malarię. Żołnierze szybko odkryli, że nic lepiej nie usuwało zmęczenia, strachu i poczucia winy z powodu zabijania rodaków niż pastylka laudanum (lek oparty na opium) czy kilka kropel roztworu morfiny. Oficer korpusu medycznego Unii, nie zsiadając z konia, nalewał morfinę w dłonie mijanych żołnierzy.
W końcowym okresie walk stało się oczywiste, że wielu ze sztucznie uszczęśliwianych popadło w uzależnienie. Podobnie wyglądała sytuacja w Europie. Dlatego Niemcy podjęli zakrojone na szeroką skalę poszukiwania bezpieczniejszych substytutów. Wyizolowali czystą kokainę, która miała silne właściwości dopingujące, oraz heroinę, która – jak sądzono – pomaga w leczeniu uzależnienia od morfiny. Cechy te uznano za szczególnie użyteczne po wybuchu I wojny światowej, gdy drastycznej zmianie uległ obraz pola walki. W przeszłości środki techniczne nie pozwalały na prowadzenie działań wojennych w ciemności, dzięki temu żołnierze mogli w nocy wypocząć. Pojawienie się reflektorów, miotaczy ognia, pocisków zapalających, artylerii dalekiego zasięgu pozbawiło ich tego komfortu.
Współczesne badania wykazują, że po miesiącu pobytu na pierwszej linii frontu 90–95 proc. żołnierzy ulega zupełnemu wyczerpaniu psychicznemu. Jeśli dowództwo uznaje, że są tam nadal niezbędni, konieczne staje się wzmacnianie ich wytrzymałości w sztuczny sposób. Skala tego procederu podczas obu wojen światowych jest nieznana, przypuszcza się jednak, że musiała być ogromna, skoro w Niemczech trwałe uzależnienie od narkotyków zaczęto określać mianem „żołnierskiej choroby”.
DILERKA NA FRONCIE.
Brytyjska Rada Wojskowa już w pierwszych miesiącach po wybuchu I wojny wydała specjalny rozkaz, zgodnie z którym żołnierze mogli otrzymać kokainę, opium, morfinę i inne tego typu leki wyłącznie na receptę. Równocześnie podjęto kampanię propagandową ostrzegającą przed skutkami zażywania narkotyków, gazety pełne były reportaży o ludziach, którzy z ich powodu postradali zmysły. Najwyższe dowództwo szczególnie niepokoił fakt, że Niemcy, którzy zmonopolizowali produkcję kokainy, mogą ją wykorzystywać do demoralizowania sił alianckich.
By temu zapobiec, w uchwalonej 28 lipca 1916 r. Ustawie o Obronie Królestwa uznano, że dostarczanie żołnierzom narkotyków i ich posiadanie bez zezwolenia jest przestępstwem, za które grozi sąd wojenny. Badań nad przestrzeganiem tych przepisów nie prowadzono, ale nie ulega wątpliwości, że często były obchodzone. Zwłaszcza że do najbardziej uzależnionych należeli… lekarze wojskowi. Wielu z nich nie potrafiło się oprzeć błaganiom rannych lub wyczerpanych nerwowo i podawało im morfinę. W efekcie po zakończeniu wojny do cywila wróciły setki tysięcy mężczyzn cierpiących na „żołnierską chorobę”. Sprawa okazała się poważna. Do tego stopnia, że wkrótce problemem postanowiła się zająć Liga Narodów.
Na sesji w 1925 r. Duńczyk Herluf Zahle wzywał do podjęcia „wspólnych działań, które ochronią młodzież przed zagrożeniem, będącym następstwem straszliwej katastrofy lat 1914–18”. Apel rozpoczął trwającą do dziś międzynarodową walkę z narkotykową plagą. W Stanach Zjednoczonych kierowcy ciężarówek kursujący na długich trasach między Wschodnim i Zachodnim Wybrzeżem odkryli, że nie tracą refleksu i nie odczuwają senności, jeśli co kilka godzin łykną tabletkę benzedryny – środka używanego w leczeniu astmy, kataru siennego, choroby morskiej i w kuracjach odchudzających. Benzedryna była handlową nazwą zsyntetyzowanej w 1927 r. amfetaminy. Pod wpływem relacji zachwyconych działaniem narkotyku kierowców podjęto tajne badania nad jego przydatnością dla wojska.
„TABLETKI ENERGII’ LOTNIKÓW JEJ KRÓLEWSKIEJ MOŚCI.
Wróćmy do II wojny światowej. Oczywiście, mało kto wierzy w bajkę, że narkotyki zażywali wyłącznie źli żołnierze Hitlera, a jego przeciwnicy, świadomi wyższych wartości, w imię których walczą, ruszali do boju „na czysto”. Choć, rzeczywiście, dostępność prochów nie zawsze była nieograniczona. Alianci od początku wojny wiedzieli o niemieckich eksperymentach ze środkami pobudzającymi. Podczas bitwy o Anglię przy zestrzelonych pilotach znajdowano tabletki pervitinu lub cukierki z amfetaminą. Brytyjscy naukowcy sprawdzali, czy te środki pomagają w przezwyciężeniu senności, zwiększają wydolność organizmu na dużych wysokościach, zmniejszają zapotrzebowanie na tlen. Oficjalna wersja głosiła, że nie.
W biuletynach RAF pisano z emfazą, że „brytyjscy piloci odrzucają jako sprzeczne z ich godnością odurzanie się lub sztuczne poprawianie swojej sprawności”. Jednocześnie lotnictwu i marynarce wojennej dostarczono 72 mln pigułek, nazywanych niewinnie „tabletkami energetyzującymi”. Ich podstawowym składnikiem była amfetamina lub jej pochodne. Zażywali takie pigułki przede wszystkim piloci bombowców, wykonujący wyczerpujące wielogodzinne nocne loty nad Niemcami. Armia amerykańska otrzymała co najmniej 100 mln pigułek z benzedryną.
Oprócz lotników zaopatrywano w nie marynarzy i żołnierzy walczących w tropikach. Powszechny był pogląd, że „Energy tabs” nie tylko przezwyciężają zmęczenie i senność, ale także ułatwiają dostosowanie się do trudnych warunków klimatycznych. Pojawiające się w następstwie częstego zażywania tabletek objawy wyczerpania, nieuzasadnionych napadów lęku, wybuchy agresji tłumaczono początkowo nadmiernym stresem i warunkami panującymi w dżungli. Gdy stwierdzono, że są to skutki uboczne działania amfetaminy, wydawanie leku poddano ścisłej kontroli.
JANKESI NA DEXEDRYNIE.
Amerykanie nigdy jednak nie zrezygnowali ze środków stymulujących; korzystali z nich we wszystkich następnych konfliktach, od Korei po Irak i Afganistan. W roku 2006 dziennik „The New York Times” ujawnił, że regulamin służb medycznych Sił Powietrznych USA pozwala na wydawanie tabletek tego typu pilotom, którzy w pojedynkę wykonują loty trwające ponad 8 godzin, i załogom dwuosobowym na trasach wymagających przelotów 12-godzinnych. Niewykorzystane pigułki, najczęściej zawierające dexedrynę (uszlachetniona forma amfetaminy), muszą zostać zwrócone lekarzom. Wydaje się je wyłącznie pilotom, którzy także przed lotami nocnymi lub w przypadku częstej zmiany stref czasowych mogą otrzymać środki nasenne, m.in. restoril i ambien.
Informacje te zapewne nigdy nie przedostałyby się do opinii publicznej, gdyby nie dramatyczne wydarzenia, jakie rozegrały się 17 kwietnia 2002 w okolicach afgańskiego miasta Kandahar. Dwaj piloci myśliwców F-16, mjr Harry Schmidt i mjr William Umbach, omyłkowo zbombardowali pozycje wojsk kanadyjskich, zadając Kanadyjczykom najcięższe straty od początku ich misji w Afganistanie – 4 poległych, 8 ciężko rannych.
Reporterzy stacji TV Toronto zdobyli materiały, z których wynikało, że podczas przesłuchań piloci przyznali się do zażywania dexedryny, dodając, że byli do tego zmuszani przez przełożonych. Po ujawnieniu tych szokujących informacji, rzeczniczka głównego lekarza amerykańskich sił powietrznych Anne Mauger wyjaśniała, że załogi mają jedynie obowiązek zabierania pigułek przeciwdziałających zmęczeniu, ale nie muszą ich zażywać. Generał Dan Leaf z dowództwa Air Force dodawał w wywiadzie udzielonym „The New York Times”, że „pigułka jest swoistą polisą ubezpieczeniową, używaną wyłącznie w razie konieczności. Pilot, który wykonuje wielogodzinny nocny lot, nie może zjechać na pobocze, by się zatrzymać i odpocząć. Dla niego dotarcie do celu to sprawa życia i śmierci”.
Kilka miesięcy później reporterzy dziennika „The Guardian” odkryli, że przed interwencją w Afganistanie i Iraku brytyjskie Ministerstwo Obrony kupiło 24 tys. tabletek provigilu – nowego leku przeciwko narkolepsji (napady śpiączki). Podobne zamówienie złożyło dowództwo francuskiej Legii Cudzoziemskiej. Z analiz, do jakich dotarli dziennikarze, wynika, że jest to najdłużej działający środek stymulujący, który pozwala wytrzymać bez snu nawet 80–85 godzin. W porównaniu z nim niemiecki pervitin jest tym, czym filiżanka kawy wobec amfetaminy. W amerykańskich laboratoriach już trwają prace nad środkiem, który nie tyle zwalcza senność, ile ogranicza zapotrzebowanie na sen. Tak jak u ptaków, które podczas wielotygodniowych przelotów nad oceanami mimo ogromnego wysiłku fizycznego śpią o dwie trzecie mniej niż normalnie.
Problem stanowił także handel nielegalnymi środkami odurzającymi. Najwięcej mówiono o nim w czasie wojny wietnamskiej. Krytyczna postawa mediów wobec tego konfliktu sprawiała, że nagłaśniano wszelkie przypadki narkomanii w wojsku, a ponieważ interwencja zbiegła się w czasie z rewolucją obyczajową, która otwarcie głosiła hasło „sex, drugs and rock&roll”, obraz amerykańskiej armii w Wietnamie nierozerwalnie związał się z żołnierzami odurzonymi heroiną. Z publikowanych w gazetach sondaży miało wynikać, że 80 proc. wojskowych otrzymało propozycję zakupu twardych narkotyków.
Pod wpływem tych informacji prezydent Richard Nixon zlecił opracowanie raportu, który dokładnie określi skalę zagrożenia. W raporcie ujawniono, że do incydentalnych kontaktów z heroiną przyznał się co dziesiąty żołnierz, analiza moczu wykazała obecność jej śladów u 2 proc., trwałe uzależnienie stwierdzono tylko w nielicznych przypadkach. Nie było więc tak źle, jak sugerowały media. Przy okazji wyszło na jaw, że jedną z głównych przyczyn sięgania po narkotyki stanowiły absurdalne przepisy, które zabraniały sprzedaży alkoholu osobom poniżej 21. roku życia, podczas gdy większość poborowych miała 19–20 lat.
Nie mogąc odreagować stresu w najbardziej naturalny sposób, żołnierze szukali ulgi, paląc zakazaną marihuanę. Ze względu na charakterystyczny zapach „dymka” trudno było uniknąć wpadki, więc eksperymentowano z substancjami bezwonnymi, zwłaszcza z heroiną. Tak narodziło się słynne „gonienie smoka” (chasing the dragon), czyli wdychanie oparów białego proszku lub dodawanie go do zwykłych papierosów.
Najtrudniejsze do wykrycia i najbardziej niebezpieczne były jednak środki halucynogenne, w tym LSD. Istnieje podejrzenie, że sprawcy najokrutniejszych zbrodni, w tym masakry ponad 500 cywilów w wiosce My Lai, mogli znajdować się pod ich wpływem. W czasie procesu żaden z żołnierzy nie przyznał się do tego, ale z zeznań wynika, że działali jak w amoku – po wymordowaniu kobiet i niemowląt skalpowali zwłoki, obcinali głowy, strzelali do świń i psów.
Po doświadczeniach wietnamskich, w US Army zaostrzono walkę z narkomanią, jej efekty są jednak niewielkie. W marcu br. „The New York Times” podał, że 240 z 665 przestępstw, za które skazano żołnierzy służących w Afganistanie i Iraku, zostało popełnionych pod wpływem narkotyków lub alkoholu. Według sondaży wciąż co dwudziesty żołnierz rusza do walki „na spidzie”. Niewątpliwie nie dotyczy to wyłącznie armii amerykańskiej.
Źródło: