Globalna Świadomość

”MISSING 411” – NAJBARDZIEJ TAJEMNICZE I DZIWNE ZAGINIĘCIA LUDZI W USA.

David Paulides – były policjant, gromadzi informacje o ludziach, którzy zaginęli w amerykańskich parkach narodowych. Interesują go tylko przypadki nietypowe – takie, w których ciała ofiar znajdowano daleko od miejsca zaginięcia lub na wcześniej przeszukiwanych obszarach. Paulides wyznaczył w Ameryce 28 miejsc, w których w niewyjaśnionych okolicznościach znikają ludzie…

Setki a może nawet tysiące ludzi w USA zniknęło w tajemniczych okolicznościach podczas wędrówki, po jednym z wielu amerykańskich parków narodowych. Nikt nie zna prawdziwej liczby tych zaginionych, oficjalnie nikt też nie prowadzi listy takich zaginionych. Do tej pory policzono, że są ich setki, ale wiadomo już, że jest to zaledwie czubek góry lodowej. Jakby tego było mało, agencja, która stoi na straży tych parków ukrywa wszelką ewidencję na ten temat, lub po prostu utrudnia jej zdobycie. Nie tyle chodzi tu o ukrywanie faktów czy jakąś konspirację, ale organizacje te sprawiają wrażenie, jakby same nie chciały wiedzieć jaka jest prawdziwa skala zjawiska.

David Paulides jest byłym policjantem (pracował w policji przez 20 lat), którego życiową pasją stał sie Bigfoot czego efektem są napisane przez niego dwie, świetne książki na ten temat. Badając przypadki związane z Bigfootem zdał on sobie sprawę, że w parkach narodowych zniknęła bez śladu całkiem spora gromadka turystów i że problem ten nigdy nie był powodem żadnego większego śledztwa: tak policji federalnej jak i władz parków narodowych. Paulides zaczął mozolnie sam zbierać takie dane i wydał je właśnie w postaci dwutomowej książki pt: “Missing 411” (Zagubieni 411). Pierwszy tom dotyczy Zachodniego Wybrzeża USA i Kanady, a drugi Wschodniego Wybrzeża USA. Przypadki zaginięcia osób bez śladu miały miejsce niemalże w każdym parku narodowym USA. Duża część tych zaginionych to dzieci. Zebranie tych danych w formie książki zajęło autorowi ponad 3 lata.

Z naturą nie ma żartów i nie jest trudno zgubić się w wielkim dziewiczym lesie, doznać w nim jakichś obrażeń, być napadniętym przez dzikie zwierzę, przez kryminalistów czy osoby niezrównoważone psychicznie. W toku swojego śledztwa David Paulides zdał sobie sprawę, że żaden z tych powodów nie miał znaczenia w wielu badanych przez siebie przypadkach. Wręcz odnosiło się wrażenie, że coś mrocznego i brutalnego, coś czego działania nie można do końca zrozumieć atakowało ludzi w lesie i mordowało z zimną krwią w bardzo dziwnych okolicznościach, nie dając żadnego logicznego powodu celu swego działania. Niektóre z historii opisanych przez Paulidesa, swoją grozą przeszywają do szpiku kości.

Zbrodnie dokonywane w amerykańskich lasach kompletnie umykają uwadze opinii publicznej. Gdyby wydarzyły się w jakichś ośrodkach miejskich – zyskałyby natychmiast uwagę mediów. Władze parków narodowych nie pragną takiego rozgłosu, bo ich zadaniem jest zapewnić bezpieczeństwo milionom turystów, odwiedzających amerykańskie lasy. Paulides wyodrębnił 28 miejsc na terytorium USA i Kanady, gdzie do takich zaginięć dochodzi najczęściej. Do takich terenów zaliczono np. cały stan Pennsylwania, gdzie w latach 40-tych zeszłego wieku, w gęstych lasach zaginęło wiele dzieci – wszystkie w bardzo podobnych okolicznościach.

Ciemny las.

Paulides tworząc swoją książkę, starał się oddzielić od siebie te przypadki, w których ludzi ginęli w lasach z własnej woli. Niektórzy mający samobójcze skłonności wyruszali w las w poszukiwaniu śmierci. Inni znikali w lesie, bo nie byli w stanie żyć wśród ludzi. Ale trudno o takie pobudki podejrzewać np. dzieci. Kiedy w lesie ginie dziecko rozpoczyna się poszukiwania na wielką skalę, licząc się z tym, że może ono zostać rozszarpane przez niedźwiedzia, wilka lub pumę.

Wówczas znajduje się wiele śladów takiego tragicznego wydarzenia – w tym ślady krwi. Jednak w przypadkach badanych przez Paulidesa niczego takiego nie odnaleziono. Na dodatek psy myśliwskie, które sprowadzono do wytropienia takich śladów, w pewnym momencie zaczynały zachowywać się bardzo dziwnie. W wielu przypadkach nie były w stanie nawet złapać tropu, a czasami nawet nie chciały w ogóle wyruszyć na poszukiwanie! Innym razem dobiegały do rozwidlenia na ścieżce, zatrzymywały się i nie chciały już dalej ruszyć.

David-PaulidesW wielu przypadkach psy myśliwskie w poszukiwaniu tropu dochodziły do rzeki. Rzeka często była wystarczająco duża, że dorosły człowiek nie był w stanie bezpiecznie przejść przez nią na drugi brzeg. Tym bardziej takiej rzeki nie było w stanie pokonać dziesięcioletnie dziecko. Kiedy ludzie biorący udział w poszukiwaniach dochodzili do rzeki, uznawali, że poszukiwane dziecko w niej utonęło, co kończyło zazwyczaj poszukiwania. W niektórych przypadkach ekipa poszukiwaczy przedostawała się na drugą stronę rzeki i kontynuowała poszukiwania. Po przejściu kilku kilometrów lasu, często znajdowano martwe już ciało takiego dziecka.

Wówczas jednak stawiano sobie pytanie: w jaki sposób dziecko było w stanie pokonać nie tylko tak duży dystans w gęstym lesie, ale także przekroczyć rwącą i niebezpieczną rzekę? Nikt nigdy nie zdołał odpowiedzieć na to pytanie. Często takie poszukiwania prowadzono w środku zimy, w ekstremalnie trudnych warunkach, a poszukiwane dziecko nie miało na sobie nawet butów! Niekiedy ciało takiego dziecka znajdowano blisko szczytu wzgórza, co jest zachowaniem nielogicznym dla kogoś błąkającego się po lesie (zazwyczaj zgubiona osoba schodzi w dół, gdzie jest cieplej i jest szansa spotkać pomoc). W większości przypadków dzieci nie miały na sobie butów, ale raporty policyjne nie opisywały stanu stóp.

Jeśli ośmiolatek przemaszerował boso ponad 20 km i po drodze wszedł na trzy strome wzgórza, to jego stopy powinny być w okropnym stanie, ale w raportach o niczym takim się nie wspomina. Można więc założyć, że skoro stopy nie zwróciły uwagi śledczego tzn., że nie zauważono w nich nic szczególnego.. a to przecież samo w sobie było faktem najbardziej zdumiewającym. W każdym z przypadków odnalezienia ciała takiej zaginionej osoby, kolejnym elementem, który wprawiał w zdumienie było ubranie. Gdyby taka osoba była zaatakowana przez dzikie zwierzę, dookoła zwłok leżałyby strzępy odzieży.

Tymczasem ubrania bardzo często były zdjęte z ofiary i czasami miało się wrażenie, że ktoś je nawet poskładał. Znaleziono np. spodnie, które były wywrócone na lewą stronę, jakby ktoś je ściągał z ofiary zanim ją… zjadł. FBI wezwana w takiej sytuacji szczegółowo przeszukiwała teren i zazwyczaj nie znajdowała żadnych śladów ani po człowieku, ani po zwierzęciu takim jak np. niedźwiedź. Przypadki te nie są odosobnione, ale nigdy nie były przedmiotem zbiorowego śledztwa mimo, że miały miejsce zbyt wiele razy aby być traktowane jako dziwaczny przypadek.

Missing-411.

Paulides w swoim śledztwie natrafił na mur nieprzychylności i złej woli ze strony zarządu amerykańskich parków. Większość strażników pracujących w parkach narodowych (strażnik parkowy w Stanach ma niemalże te same uprawnienia co policjant i jest to organizacja paramilitarna o sile wielu tysięcy ludzi), nie ma pojęcia o ilości ludzi jacy zniknęli w takich miejscach. Wie jednak o tym zarząd parków, ale unika nagłaśniania tego problemu. Paulides na podstawie funkcjonującego w USA prawa, które pozwala uzyskać dostęp do dokumentów agencji rządowych (które są przecież na utrzymaniu podatników, więc podatnicy mają prawo wiedzieć co te agencje robią), chciał uzyskać dostęp do danych, dzięki którym mógłby zobaczyć jak wiele osób poszło na wycieczkę do parku narodowego i nigdy z niej nie wróciło.

Ku jego zdumieniu w kwaterze głównej zarządu parków odpowiedziano mu, że taka lista nie istnieje. Jak wspomniałem wcześniej, zarząd parków narodowych w USA jest organizacją policyjną o poważnym budżecie i biurokracji i wydaje się być nieprawdopodobne, że nie prowadzi ewidencji zaginięć ludzi w miejscach będących pod jej opieką. W najbardziej zabitej dechami wsi, lokalny szeryf ma komputer, własną stronę internetową, gdzie można odnaleźć dane na temat osób jakie zaginęły w jego rejonie. Tymczasem zarząd parków narodowych uznał, że takiej listy nie potrzebuje. Paulides napisał wówczas prośbę o udzielenie mu wglądu w dokumentację jaka powstaje w danym parku, gdy spisuje się protokół zaginięcia jakiejś osoby. Zarząd odpowiedział wówczas, że może to zrobić, ale za opłatą, która wynosi… 1,4 mln dolarów! Najwyraźniej urzędnicy za wszelką cenę nie chcieli dopuścić do tego, aby liczba zaginionych w amerykańskich parkach narodowych ujrzała kiedykolwiek światło dzienne.

Park narodowy Yosemite w Kalifornii jest miejscem, w którym zaginęła bez wieści stosunkowo duża grupa ludzi. Park jest pełen klifów, skalnych kanionów i trudnodostępnych miejsc, więc teoretycznie o wypadek nie jest tam trudno. Jednak wiele zaginięć w tym parku narodowym w żaden sposób nie znajduje racjonalnego uzasadnienia i wymyka się logice.

Na początku lat 80-tych, w Yosemite zaginęła młoda, bo 15-letnia dziewczyna – Stacey. Brała ona udział w wyprawie konnej przez park, wraz ze swoim ojcem i grupą jego przyjaciół. Dotarli oni do mało uczęszczanej części parku zwanej Sunrise Camp, niedaleko May Lake, gdzie znajdują się drewniane domki, w których można przenocować. Stacey przebrała się w domku i zaczęła krzątać się po obozowisku. W pewnym momencie zapytała ojca czy może się oddalić od domków (na odległość 100 m) z jednym z członków wyprawy (70-letnim mężczyzną), żeby popatrzeć na jezioro. Stacey zabrała ze sobą aparat fotograficzny i zaczęła wspinać się na wzgórze, z którego był widok jezioro.

Mężczyzna, który jej towarzyszył zmęczył się jednak i usiadł na kamieniu kiedy już weszli na szczyt. Wszystko to rozgrywało się na oczach innych członków wyprawy i ojca Stacey u podnóża góry. Stacey powiedziała starszemu mężczyźnie, że minie tylko kilka drzew, które zasłaniały widok na jezioro, a które rosły kilkanaście metrów od miejsca gdzie był kamień na którym siedział. Pobiegła w stronę drzew i to był ostatni raz kiedy ją widziano.

Poszukiwania rozpoczęto niemalże natychmiast. Stacey jednak zapadła się jak kamień w wodę. Jej ojciec przez kilka lat z rzędu organizował grupy poszukiwawcze, które przeczesywały teren w poszukiwaniu choćby najmniejszego śladu po dziewczynie. Jedyne co znaleziono, to plastikowa osłona na obiektyw, która spadła z jej aparatu. Przypadek ten jest niezwykle interesujący, bo teren na którym Stacey zapadła się dosłownie pod ziemię, jest położony stosunkowo wysoko w górach, gdzie rośnie niewiele drzew. Także fakt, że nigdy nie znaleziono jej ciała ani najmniejszej części jej garderoby również sprawia, że cała ta historia jest dziwaczna i pełna pytań.

Yosemite.

Wg amerykańskiego prawa zaginięcie jakiejś osoby nie jest przypadkiem kryminalnym i nie traktuje się go jako potencjalnego przestępstwa, zanim nie zdobędzie się przekonywujących przesłanek, że jest inaczej. Kiedy Paulides poprosił o akta tej sprawy (na podstawie prawa o którym wspominałem w poprzedniej części), która wydarzyła się niemalże 30 lat temu, zarząd parku Yosemite odmówił ich wydania.

Innym takim miejscem, gdzie zanotowano wiele zaginięć bez śladu są tereny wokół malowniczego Jeziora Kraterowego w Oregon. Zaginięcia notuje się tam od co najmniej 100 lat, kiedy w 1910 roku, nad jeziorem zniknął bez śladu znany fotograf natury B.B. Bukawski. Fotografował on wówczas park zimą. Samo jezioro jest kalderą wygasłego wulkanu, który jest wypełniony wodą. Bukawski był wielkim, silnym chłopem, który powinien poradzić sobie w zimowych warunkach – mimo to słuch po nim zaginął. Brzegi jeziora są bardzo strome a zimą potężne zaspy uniemożliwiają podejście do jego brzegów. Bukawski stał się pierwszą zanotowaną zaginioną osobą w rejonie jeziora. David Paulides przeszukując notatki prasowe, w których byłyby zamieszczone informacje o innych zaginionych, natrafił na informację o 19 letnim chłopaku, nazywającym się Charles McCuller, który także był fotografem i zniknął nad jeziorem również zimą, tym razem w lutym 1975 roku.

Jezioro-Kraterowe.

Na wieść o jego zaginięciu, nad Jezioro Kraterowe przybył jego ojciec i będąc już na miejscu nie mógł on zrozumieć jak to się stało, że jego syn zaginął w miejscu, po którym zimą ze względu na wielkie śniegi i zaspy nie da się poruszać. Ojciec Charlesa McCullera, dokładnie opisał strażnikom parkowym przedmioty jakie jego syn powinien mieć ze sobą. Była to przede wszystkim spora ilość sprzętu fotograficznego, a także klucz do samochodu Volkswagen o niezwykle charakterystycznym i niepowtarzalnym wyglądzie. Jednym ze strażników który skwapliwie zapisywał te informacje, był Marian Jack (zapewne skrót od Jackowski), który był także nauczycielem fizyki w miasteczku Medford, podczas trwania roku szkolnego.

Strażnik Marian ukończył wszystkie wymagane kursy uprawniające go do pełnienia funkcji strażnika parkowego i pracował nad Jeziorem Kraterowym podczas wakacji od co najmniej 30 lat. Był on pasjonatem życia w naturze i miał nawet letni domek niedaleko jeziora, do którego przenosił się wraz z rodziną na czas przerwy szkolnej. Rok później w miejscu odległym o niecałe 20 km od punktu, z którego zniknął McCuller, wędrujący przez las podróżnik dostrzegł szkielet nad brzegiem strumyka. Niedaleko ciała znalazł niewielki plecak, który przyniósł ze sobą na posterunek rangersów. Wewnątrz znaleziono sprzęt fotograficzny i klucze do Volkswagena. Bez cienia wątpliwości stwierdzono, że przedmioty należą do zaginionego McCullera.

Strażnik Marian razem z innym swoim kolegą wsiedli na konie i pojechali w opisane przez turystę miejsce. Miejsce to było niezwykle trudno dostępne i wymagało niezłej kondycji fizycznej od ludzi i koni. Strażnik Marian wiedział także, że nikt nie był w stanie dotrzeć do niego zimą 1975 roku, bo uniemożliwiały to potężne, dochodzące do 7 m zaspy śnieżne. Kiedy udało się wreszcie dotrzeć na miejsce, strażnicy dostrzegli szkielet McCullera, który wciąż siedział na brzegu strumyka. Ciało zmarłego dosłownie wtopiło się w jego dżinsy, które były rozpięte, podobnie jak odpięty był pasek od spodni. Skarpety były wewnątrz dżinsów, tam gdzie powinny być, ale nigdzie nie znaleziono butów. Strażnik Marian nie raz uczestniczył w znajdowaniu martwych osób w lesie i miały one zawsze na sobie buty. Buty są zawsze najsolidniejszą częścią garderoby. Są zbyt ciężkie aby mógł je porwać wiatr, niejadalne dla zwierząt i są w stanie przetrwać setki lat. Szkielet nie miał także koszuli. Nie znaleziono przy nim aparatu fotograficznego, z którego korzystał, ani noża jaki opisał jego ojciec.

Great-Smoky-Mountains.

Kiedy strażnicy zaczęli powoli przeszukiwać teren dookoła, 4 metry od szkieletu znaleźli oderwany czubek jego czaszki a także dużą ilość kości, nie większych niż 2 cm, rozsypanych dookoła zabitego w promieniu kilku metrów. Strażnicy byli zdumieni tym co znaleźli. Przede wszystkim nie dało się racjonalnie wytłumaczyć jak ktokolwiek mógł dotrzeć w to miejsce w samym środku zimy. Nie wiedzieli także na co patrzył McCullen siedząc na brzegu potoku. Strażnicy zadzwonili po grupę specjalną FBI zajmującą się takimi trudnymi do wytłumaczenia przypadkami. Agenci FBI przylecieli na miejsce helikopterem i pracowali nad strumykiem przez 4 dni. Kiedy David Paulides złożył podanie do FBI o dostęp do dokumentacji z tamtego zdarzenia, w odpowiedzi uzyskał jedynie, że nigdy jej nie dostanie.

Przypadek ten wzbudził w byłym śledczym silne przeświadczenie, że przypadek ten łączy się z innymi – podobnie niecodziennymi. Kilka dni później Paulides zdobył informacje o chłopcu, który zaginął w górach Great Smoky Mountains w stanie Tennessee. Na poszukiwania chłopca wyruszyła grupa, której przewodzili strażnicy parkowi z psami. Kiedy dotarli do dosyć szerokiej, górskiej rzeki, w samym środku jej nurtu zauważono kamień, na którym leżał plecak zaginionego chłopca.

Plecak był otwarty i wyglądał jakby ktoś sprawdzał jego zawartość. Już po drugiej stronie, po wielu kilometrach marszu w trudnym terenie natrafiono w końcu na ciało chłopca. Nie miał on na sobie butów, kurtki i koszuli. Miał na sobie tylko rozpięte spodnie opuszczone do kolan. Władze w parku usiłowały wytłumaczyć ten fakt tym, że chłopiec rozebrał się pod wpływem hipotermii, ale o podobnych przypadkach rozbierania się pod wpływem zimna i halucynacji nie słyszeli nawet doświadczeni himalaiści. Nawet jeśli założyć, że ktoś rzeczywiście postanowiłby się rozebrać, to po co miałby opuszczać spodnie???

Podobnych, równie niezwykłych i niewyjaśnionych przypadków zaginięć w amerykańskich lasach David Paulides opisał niemalże tysiąc. Obecnie pracuje on nad dwoma kolejnymi tomami “Missing 411”. Jeden z nich poświęcony jest w całości stanowi Teksas a drugi Florydzie. W planach jest już także 5-ty tom dotyczący podobnych wypadków jakie miały miejsce w Australii, co wskazuje, że ten mroczny fenomen nie jest tylko wyłączny dla USA i Kanady, a dotyczy wielu miejsc na świecie.

Exit mobile version