Nazwa NWO Po raz pierwszy pojawiła się w 1966 r. za sprawą książki autorstwa Mary M. Davison, „The Profound Revolution” (Głęboka rewolucja). Ta dość skromna objętościowo praca wywarła olbrzymi wpływ na sposób postrzegania rzeczywistości i dziś uważana jest za jedną z fundamentalnych dla omawianego w obecnym tekście tematu.
Bardzo ważnym dla spopularyzowania pojęcia nowego porządku świata był rok 1991. W marcu prezydent George H.W. Bush przemawiał do Kongresu, szczegółowo opisując możliwości globalnej współpracy w świecie postzimnowojennym:
Widzimy teraz nowy świat. Świat, w którym istnieje bardzo realna perspektywa nowego porządku. Słowa Busha zdawały się potwierdzać obawy tych, którzy w upadku Związku Radzieckiego upatrywali nie końca świata pełnego obaw i opresji, ale początku nowego despotyzmu, tym razem dotykającego nie połowę kuli ziemskiej, ale jej całość. Nowy porządek świata wprowadzany rękami USArmy pod hasłami demokracji, tolerancji i dobrostanu ludzkości, pozostający pod jednym globalnym rządem właśnie nadchodzi – uważali niektórzy obserwatorzy międzynarodowego życia politycznego.
Wydarzenia z 2001 r. zdawały się potwierdzać tezy zwolenników NWO. Pod koniec lipca prowadzący radio Alex Jones oskarża rząd Stanów Zjednoczonych o spiskowanie z terrorystami i wskazuje Osamę bin Ladena jako „straszaka, którego [władze] potrzebują w tym fałszywym, orwellowskim systemie”. Wiemy co się stanie niespełna dwa miesiące później (atak na WTC 11 września 2001 r.) oraz jaką rolę odegrał w tych wypadkach Osama bin Laden, jak również jakie konsekwencje dla świata przyniosły wydarzenia spowodowane wrześniowym atakiem.
Jak głębokie jest państwo.
W 2017 r. magazyn „Politico” piórem swojego korespondenta Michaela Crowleya (wcześniej ten niespełna pięćdziesięcioletni dziennikarz był korespondentem „The New York Timesa” w Białym Domu) przyznał, że głębokie państwo (deep state) istnieje. Nie wiem, czy pan Michael jest potomkiem słynnego okultysty Aleistera Crowleyego, ale i tak warto zwrócić uwagę na to, co napisał w rzeczonym „Politico”.
Mimo że termin przyjął się w środowisku, z którym Michael Crowley nie sympatyzuje, dziennikarz przyznaje, że coś jest na rzeczy, „choć nie do końca tak, jak uważają Trump lub jego konserwatywni sojusznicy”. O co chodzi w takim razie? Kiedy możemy mówić o głębokim państwie, nie narażając się na zarzut ulegania paranoi ze strony takich ludzi piszący do „NYT” lub do „Politico”? Według Crowleya „Politolodzy i eksperci od polityki zagranicznej od lat posługują się terminem »głębokie państwo«, aby opisać osoby i instytucje, które sprawują władzę niezależnie od cywilnych przywódców politycznych. A czasami nawet sterujący nimi. Znawcy polityki międzynarodowej stosowali termin głównie w odniesieniu do krajów rozwijających się, takich jak Algieria, Pakistan, Egipt i Turcja, gdzie generałowie i szpiedzy faktycznie rządzili w nominalnie demokratycznym społeczeństwie i zmieniali demokratycznie wybranych przywódców, kiedy uznali za stosowne”.
Czy oznacza to, że zjawisko nie występuje w tak starych i stabilnych demokracjach jak kraje Zachodu oraz USA? Nie do końca, zdaje się uważać Crowley. Według niego ataki z 11 września spowodowały gwałtowny rozwój nie zawsze przejrzystego systemu bezpieczeństwa kraju i wzmocnienie pozycji tajnych służb, często usiłujących stawać ponad prawem cywilnym. W 2000 r. krytyka, niejednokrotnie najzupełniej słusznie, obejmowała całą „machinę wojenną” i dotyczyła urzędników wojskowych i wywiadu, kontrahentów obrony i neokonserwatywnych ideologów, którzy przyjmowali rozkazy bezpośrednio od wiceprezydenta Dicka Cheneya.
W erze Obamy skupiono się na niesamowitej precyzji „ukierunkowanych zabójstw” dokonywanych przez drony, a następnie na furii, jaką wywołał Snowden, były kontrahent Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, którego przecieki w 2013 r. ujawniły zdumiewający zasięg rządowej inwigilacji. – Głębokie państwo istnieje – powiedział Snowden narodowi w 2014 r. – Zaufaj mi, byłem w nim.
Michael Crowley podaje przykład Donalda Trumpa, który zaraz po objęciu funkcji prezydenta USA w 2017 r. uświadomił sobie, że otacza go sieć urzędników realizujących zalecenia wrogiego GP. Jest ono mu wrogie, ponieważ jednym z haseł, z którymi obecny prezydent szedł do wyborów, było „osuszenie bagna” w Waszyngtonie, czyli pozbycie się tych wszystkich „ciemnych sił”, lobby, nieformalnych układów, skutecznie wpływających na rządzących Ameryką ze szkodą dla obywateli. Różnego rodzaju przecieki tajemnic państwowych czy fake newsy były dowodem na istnienie „agentów” deep state wśród biurokratów Białego Domu.
W lipcu 2017 r., czyli zaledwie kilka miesięcy po zaprzysiężeniu Trumpa na prezydenta USA, republikański Komitet Bezpieczeństwa Wewnętrznego Senatu opublikował raport, w którym stwierdzono, że administracja Trumpa była dotknięta przeciekami „prawie codziennie” i znacznie szybciej niż jego poprzednicy. Po zebraniu w mediach danych świadczących o tym, że Biały Dom jest infiltrowany przez GP, syn Trumpa Donald Jr. opublikował na Twitterze link do tego materiału, z wymownym komentarzem: „Jeśli ktokolwiek chciałby dowodów na to, że głębokie państwo jest prawdziwe, nielegalne i zagraża bezpieczeństwu narodowemu, to znajdzie je właśnie tu”.
Głębokie państwo istnieje, ale nie istnieje
Dziennikarz „Politico” zgadza się z poglądami mówiącymi, że pod powierzchnią oficjalnej polityki, czyli tej znanej nam z mediów, kryje się smutna prawda o tym, że „duża część rządu USA naprawdę działa bez większej przejrzystości i publicznej kontroli, i nadużywa swoich niesamowitych uprawnień na niezliczone sposoby. A czasami biurokracja rządowa naprawdę sprawuje władzę nad swym szefem: Obama czuł, że wojsko naciskało go, aby wysłał więcej żołnierzy do Afganistanu, niż chciał, podczas gdy niedoświadczony George W. Bush został prawdopodobnie namówiony do wojny przez kadrę znawców bezpieczeństwa narodowego, którzy od dawna chcieli wyeliminować Saddama Husajna”.
To, czy którekolwiek z tych zjawisk świadczy o istnieniu głębokiego państwa w Ameryce, zależy od definicji, pisze Crowley. „Potężni biurokraci mający dostęp do tajemnic rządowych i zaufane media z pewnością próbują wpływać na prezydentów z cienia”. Ale ich poglądy i cele nie są monolityczne. I w przeciwieństwie do swoich odpowiedników w krajach rozwijających się, wykonują oni rozkazy wydawane przez prezydenta, choć niechętnie – i są zobowiązani do przestrzegania rządów prawa, zapewnia dziennikarz „Politico”. Innymi słowy głębokie państwo gdyby mogło to by było, również w Ameryce. Ale nie może, więc go nie ma. Przynajmniej w USA.
To, co „spiskowcy” nazywają deep state, jest w rzeczywistości naturalną w każdej, nawet stabilnej demokracji próbą wpływania różnych grup interesów na wybrane przez elektorat władze, jak też równie zwyczajną próbą rozszerzania swoich kompetencji przez siły specjalne, takie jak NSA czy CIA. Mimo to opinie Crowleya trudno uznać za dezawuujące temat głębokiego państwa, raczej starają się przekonać czytelnika, że diabeł jest, ale nie taki straszny, jak go malują.
NWO narzędziem” deep state”
John W. Whitehead z The Rutherford Institute należy do tych publicystów, którzy mają odmienne zdanie. W maju tego roku w tekście o wymownym tytule „Nowy Porządek Świata przyszedł do Ciebie poprzez głębokie państwo” (New World Order: Brought To You By The Deep State) przytoczył opinię: „Nie ma narodów. Nie ma ludzi… Jest tylko IBM, ITT i AT&T oraz DuPont, Dow, Union Carbide i Exxon. To są dziś narody świata. Świat jest stowarzyszeniem korporacji, kierowanym niezmiennymi regułami biznesu”. Są to słowa, które padają w filmie „Sieć” (Network) z 1976 r. w reżyserii Sidneya Lumeta. Obraz Lumeta pokazuje, jak działają media, „w których zysk i oglądalność usprawiedliwiają wszelkie matactwa i nieprawości”.
Ludzie zwykli byli szydzić z pojęcia głębokiego państwa, dopóki nie zaczęli o nim mówić politycy. Dziś drwią z sugestii, że USA mogą zostać przejęte przez faszystów, że obecnie przypominają Niemcy weimarskie, w latach poprzedzających dojście Hitlera do władzy. Współczesny faszyzm wygląda nieco inaczej niż ten z lat 30. XX w. Robert Kagan, neokonserwatywny doradca prezydencki z Brookings Institution, mówi, że faszyzm w stylu amerykańskim to nie odgłosy werbli, uderzeń o bruk podkutych butów czy wzniesione w górę dłonie w geście pozdrowienia. „To telewizyjny kramarz, fałszywy miliarder, podręcznikowy egomaniak czerpiący swoją siłę z populistycznych fobii, to współczesne partyjniactwo – wynikające z ambicji bądź ślepej lojalności lub po prostu ze strachu”.
John W. Whitehead – który oprócz uprawiania publicystyki zajmuje się prawem i obroną wolności obywatelskich, w tym celu zakładając w 1982 r. The Rutherford Institute – zwraca uwagę, że według jego najlepszej wiedzy, zdobytej w czasie działalności w ramach Instytutu, rząd USA, niezależnie kto stoi na jego czele, traktuje swoich obywateli jak „pionki bez twarzy i siłę roboczą, których można kupować, sprzedawać, inwigilować”. Władza wielokrotnie łamie prawo, przekracza swoje określone w konstytucji kompetencje, ucieka się do bezprawnego więzienia obywateli, a nawet do zabójstw.
Poza tym toczy wojny dla własnego zysku, wspomaga międzynarodowy terroryzm. To wszystko sprawia, że nietrudno o wniosek mówiący, iż władze konstytucyjne USA zostały przejęte przez globalnych przemysłowców i wdrażają w życie nowy porządek świata. „Dla każdego, kto zwraca uwagę na wydarzenia na świecie, coraz bardziej oczywiste jest, że znaleźliśmy się pod nowym porządkiem światowym stworzonym przez global-industrial deep state, potężną kabałęm na którą składają się międzynarodowe agencje rządowe i korporacje”.
Jedyne, nad czym można się zastanowić, to kwestia, czy wyrosłe niepostrzeżenie amerykańskie państwo policyjne jest odpowiedzią na global-industrial deep state, czy też ów międzynarodowy byt wprost utworzył swój „lokalny” odpowiednik w wolnym do tej pory kraju – Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej, uważa Whitehead.
Faszyzm w Ameryce?
Dlaczego USA można już nazwać państwem faszystowskim? Ponieważ stanowi ono misterny splot interesów państwowych i korporacyjnych, a to właśnie – symbioza państwa i korporacji – jest definicją faszyzmu. Ustrój ten wniknął w organizm struktur administracyjnych niepostrzeżenie, w ciągu kilku dekad i stał się obecnie problemem nie tylko Ameryki, ale świata. Podobne procesy zaszły bowiem w innych krajach na całej kuli ziemskiej. „Zastanówmy się, w jakim stopniu efekty współdziałania rządów z korporacjami, nastawione na zysk [a nie dobro obywateli], wpływają na nasze życie i wolności w państwie nadzoru”.
Wszystkie najważniejsze sektory: wojskowy kompleks przemysłowy, prywatne zakłady karne, sektor wywiadowczy, sektor technologiczny, sektor telekomunikacyjny, sektor transportu i przemysł farmaceutyczny – są zdominowane przez wielkie korporacje działające w skali globalnej i za pośrednictwem kanałów rządowych w celu zwiększenia marży zysku: „Walmart, Alphabet (wcześniej Google), AT&T, Toyota, Apple, Exxon Mobil, Facebook, Lockheed Martin, Berkshire Hathaway, UnitedHealth Group, Samsung, Amazon, Verizon, Nissan, Boeing, Microsoft, Northrop Grumman, Citigroup… To daleko nie wszyscy globalni giganci korporacyjni, których polityka oparta na zysku wpływa na wszystko, od polityk legislacyjnych przez ekonomię po kwestie środowiskowe i opiekę medyczną”.
Whitehead jest zdania, że sojusze, często obłożone klauzulą najwyższej tajności, jakie zawiera rząd USA z innymi państwami i globalnymi korporacjami, zmieniają oblicze naszego świata oraz coraz bardziej zawężają obszar naszych wolności i zmieniają zasady gry tak szybko, że my, obywatele, nie jesteśmy w stanie za tym nadążyć, nie mówiąc już o kontrolowaniu tych zjawisk, do czego formalnie jako „suwereni” jesteśmy nie tylko upoważnieni, ale też zobowiązani.