To że czegoś nie rozumiemy, nie akceptujemy, nie mieści się w naszym kanonie postrzegania, nie rezonujemy z tym i to ogólnie nie nasza bajka nie oznacza że to nie istnieje, nie działa i nie ma mocy sprawczej. I jeśli jesteśmy w całkowitym zaufaniu do medycyny klasycznej to jest ok. Tak czujemy, chodzimy do lekarzy i ma to dla nas sens. I nie musimy z tego rezygnować po ty by uwzględniać też zasadność medycyny alternatywnej, jak ziołolecznictwo, homeopatia, biologia totalna, medycyna germańska, recall healing.
Ale to że to co w sferze psyche będzie się emanować w sferze physis to już niemal aksjomat. A to co w sferze psyche to w sporej mierze to co nieuświadomione i to co od rodziców i koniec końców od ich rodziców (bo oni dawali naszym rodzicom i od nich sobie rodzice brali), czyli to co od rodu. A co za tym idzie uznanie prze medycynę klasyczną potężnego wpływu psychiki i tematów rodowo/systemowych na objawy somatyczne i chorobowe ciała to tylko kwestia czasu.
W zasadzie głównym problemem dla nauki akademickiej są empiryczne i przeprowadzone metodologią naukową badania dowodzące sensu tej czy innej terapii. No i tutaj zaczynają się schody bo takie badania mogą być przeprowadzone tylko i wyłącznie w środowisku klasycznej nauki – szpitale, uczelnie, uniwersytety, laboratoria. No i te póki ta klasyczna nauka będzie negować nurty alternatywne póty nie pochylą się nad tym żeby je badać. I kółko się zamyka, a dla nauki granica między nurtami alternatywnymi a zwykłą szarlatanerią jest dość płynna. No i mamy choroby. Jako objaw nierozwiązanych konfliktów. Z dzieciństwa.
Z rodu. Z systemu. Jako objaw drogi kogoś za kimś. W śmierć. W cierpienie. Od życia. Do śmierci. Krok po kroku. Jako objaw lojalności. Rodzina taka schorowana. To i my. Jedni z nich. Dla nich. I za nich. Jako emanacja i materializacja dokończenia tego co chciał ktoś z rodziców / rodziny. Jako pomoc rodzicom. Mamie. Tacie. Mamo. Tato. Ja za was. Ja dla was. Jeśli was braknie i i ja zginę.
Więc poniosę część waszego cierpienia w sobie. Ulżę wam. Moi bogowie. Wszechmocni. I jeśli cierpicie to ja – dziecko wszechmocne w dążeniu do pomocy rodzicowi będę cierpieć z wami. Z miłości. I z lęku I tysiące możliwych dynamik…Nieuznany przez porzucone dziecko ojciec. Wyparty. Wymazany. Niewidziany. I choroba jako wykwit wewnętrznego konfliktu, ja od ojca, ale nie od niego…Poronione, abortowane dziecko. I wielkie poczucie winy matki. Może wstyd. Może niska samoocena. Może presja ojca, rodziny, otoczenia.
I dzień po dniu karanie siebie za ten czyn. Na poziomie podświadomym. A kolejne dzieci to czują. I także siebie karają. Dla mamy. Żeby pomóc. Ulżyć…I matka która chcącego odejść ojca chce zatrzymać dzieckiem. Nie odchodź. Nie opuszczaj mnie. Nie idź. Nie chodź.
I choroba dziecka pół nawet i wieku potem, przez którą nie chodzi. Nie idzie. Jak mama chciała od taty. A dziecko w łonie. I brało. Bo miało wspólną z mamą świadomość o czym mówi już dzisiejsza oficjalna biologia…I ktoś został powieszony. Szyja. Duszności. Krtań…I ktoś walczył.
Albo uciekał. I tarczyca. Nadczynność energia męska czyli walka. Niedoczynność energia żeńska czyli ucieczka. I konflikt z czasem. Zatrzymać czas. Zwolnić. Albo przyśpieszyć. Bo ktoś cierpiał. I chciał by to minęło. Albo odliczał. I chciał by do czegoś nie doszło. I potem niechaj będzie hashimoto jako objaw konfliktu z czasem (sam mam to wiem coś o tym)I potrzeby podstawowe. Oddech. Codzienny, cochwilowy i nieświadomy. Umieram za kimś. Nie chcę oddychać.
I żołądek. Ścisk. Skurcz. Niezrozumienie. Poczucie bycia niezrozumianym. I serce. Bo terytorium. Bo nie u siebie. Nie na swoim. I piersi. Bo ktoś nie mógł rodzić. Karmić. Dać matczynego ciepła. Mieć dziecko. Oddać musiał. I jelita. Coś nie do strawienia. I wydalenia. Ktoś się utopił. Woda. Nerki. Płuca. Oddech. Nie mógł na coś patrzeć. Nie mógł czegoś już słuchać. Nie chciał patrzeć. I słyszeć. Zamykał. Oczy. Zatykał. Uszy. Lęk dla duszy jest jak ból dla ciała. Pokazuje że coś wymaga zobaczenia i zadbania. Tak jak ból świeżej rany na nodze pokazuje że trzeba ją oczyścić, zdezynfekować i zabandażować.
Lęk pokazuje to samo o ranach psychiki / duszy / świadomości / osobowości. Trzeba zobaczyć ranę, zaakceptować, uznać i ją koniec końców ukochać. Bo miłość leczy wszystko. Pod warunkiem że to jest ujrzane czyli oświetlone przez naszą świadomą świadomość. I zaakceptowane. Jak uznany przez nas wstyd. Złość. Wkurw. Nienawiść. Poczucie winy. Niską samoocenę. Tchórzostwo. Narcyzm. Alkoholizm. Zobaczyć. Zaakceptować. Ukochać. Przemodelować. I choroba też ma taką funkcję. Ona nam tylko coś pokazuje. A my mamy to zobaczyć. Oświetlić swoją kurwa świadomością. Nazwać. I uleczyć.
A wtedy przed tą choroba się pokłonić. Przed jej wielkością. Bo ona jest większa niż my. I zmiata z planszy miliony pionków jednym pierdnięciem. I nie ma co jej ubliżać czy umniejszać, bo w ten sposób wypieramy rzeczywistość. Podziękować jej. Za to że spełniła swoją rolę. Swoją funkcję. Pokazała nam coś. I pójść wtedy do zdrowia.Nie udowadniając naszym przodkom że będziemy dla nich chorować. Ten pierwszy kurwa obiecajmy im że my dla nich będziemy iść do zdrowia. To będzie nasza lojalność dla nich. Dla nich żyjemy.
I dla nich umieramy. Ale – na boga żywego – nie musimy umierać już dziś. Oni umarli i my niegdyś do nich dołączymy. Ale dziś dla nich idziemy do zdrowia. I dla siebie. Bo każdy z nich tego właśnie by dla nas chciał. Nawet jeśli tylko w głębi serca.I to o czym piszę to nie szarlataneria która woła „wybierz mnie a nie klasyczną medycynę”. Nie! To uzupełnienie drogi akademickiej. Jedno drugiemu nie przeszkadza.
Praca ze swoją świadomością, osobowością, tożsamością indywidualną i rodową, zbiorowa świadomością rodziny o której pisał choćby uznany przez główny nurt Karl Gustaw Jung może być wspaniałą droga równoległa do klasycznego medycznego leczenia. I może świetnie je wspomagać. I tak koniec końców obu nurtom chodzi o jedno. O to by poczuć ulgę, poprawę komfortu życia i jego przewagę nad odczuwanym dyskomfortem. I tego Wam wszystkim życzę. Namaste ludzie.