DLACZEGO BILL GATES ZAINWESTOWAŁ MILIONY W PROJEKT ”SZTUCZNEGO MIĘSA” ?
12 grudnia 2020OKULTYZM W PRZEMYŚLE MUZYCZNYM – RYTUALNA KONSEKRACJA PŁYT.
13 grudnia 2020Każdego dnia ktoś wychodzi z domu i nie wraca. Porwania, ucieczki od świata, choroby lub wypadki chodzą po ludziach i są to naturalne zjawiska, których każdy może doświadczyć. Po wnikliwych poszukiwaniach duża część ludzi zaginionych odnajduje się lub, i tak bywa, odnajdywane są ciała.
Są jednak przypadki, które absolutnie nie pasują do powyższego schematu. Zdarza się, że ludzie znikają nagle i wszelki ślad po nich się urywa. Żywi czy martwi, nie są odnalezieni nigdy, a scenariusz ich zniknięcia owiany jest mroczną tajemnicą.
Bazy danych osób zaginionych na całym świecie przepełnione są nazwiskami ludzi, którzy aktualnie są poszukiwani przez ich rodziny oraz zdjęciami ludzi, którzy wyszli z domu i na skutek choroby nie pamiętają ani swojego nazwiska, ani adresu.
Prędzej czy później większość z tych ludzi odnajdzie swój dom lub w najgorszych przypadkach, zostaną odnalezione ciała zaginionych. Co jednak z przypadkami, których nikt nie potrafi wyjaśnić? Człowiek, a nawet całe grupy ludzi znikają w tym samym czasie bez żadnej wytłumaczalnej przyczyny.
Sceneria wokół nich nigdy nie wskazuje na to, że świadomie mogli opuścić miejsce swego pobytu nagle. Ich rzeczy osobiste przeważnie są na swoim miejscu i nie zostawiają wiadomości, by nagle bez żadnych przyczyn zniknąć bez śladu, i nigdy nie zostają odnalezieni żywi, ani martwi. Mogłoby to się wydawać absurdem i jakieś wyjaśnienie być musi. Niestety takich przypadków jest mnóstwo, a wszelkie próby wyjaśnienia tajemniczych zniknięć spełzają na porażce.
Przybliżając problem, na początek podam przykład jedenastoletniego chłopca, Oliviera Thomasa, który w roku 1909 w wieczór wigilijny wyszedł do studni po wodę. Zaniepokojeni zbyt długą nieobecnością chłopca rodzice, wyszli sprawdzić, co się dzieje z Olivierem.
Jak się okazało, chłopiec nigdy nie dotarł do pobliskiej studni, na co wskazywały urywające się w połowie drogi ślady na śniegu. Ani żywego chłopca, ani jego ciała nie odnaleziono nigdy.
Zupełnie nieprawdopodobne wydaje się, aby 145 osób nagle rozpłynęło się w powietrzu.
Rzeczywistość czasem może okazać się bardziej fantastyczna, niż nam się wydaje. Świadkami tego zdarzenia było 22 żołnierzy nowozelandzkich, którzy długo milczeli na ten temat, i nie ma co się dziwić, ale po latach postanowili przerwać milczenie i zgodzili się zeznawać pod przysięgą o wydarzeniach z roku 1915. Podczas pierwszej wojny światowej na terenach Europy Południowej toczył się konflikt zbrojny między Turkami a Brytyjczykami.
W walkach brał udział batalion żołnierzy brytyjskich z Pierwszego 5 Regimentu Norfolk. 21 sierpnia Brytyjczycy otrzymali rozkaz natarcia w kierunku Zatoki Suvla i zdobycia Wzgórza 60, które było głównym punktem oporu wojsk tureckich. Nowozelandczycy zeznali, że cały ranek niższa część wzgórza spowita była dziwnie wyglądającą mgłą. Dlaczego mgła wydała im się dziwna?
Twierdzili, że tego dnia wiał dość silny wiatr z południowego zachodu, a mimo to mgła nie rozpraszała się, nie opadała, jakby nie podlegała prawom fizyki, a żołnierze nowozelandzcy mieli dość dobry widok na sytuację ze swych pozycji poniżej. Brytyjczycy, mając rozkaz zdobycia wzgórza, weszli wprost we mgłę, myśląc, że ta udzieli im kamuflażu. Niestety.
Nowozelandczyki zeznali pod przysięgą, że tuż po wejściu brytyjskiego batalionu we mgłę, ta nagle zaczęła się kłębić, zagęszczać aż przybrała formę na wzór ogromnego bochenka chleba, by w chwilę potem unieść się w górę do nieba i odpłynąć w przeciwną stronę do kierunku wiejącego wiatru.
Dramatycznym zaskoczeniem dla Nowozelandczyków było to, iż mając doskonały widok na miejsce akcji, nie dostrzegli u podnóża wzgórza już ani jednego brytyjskiego żołnierza. Batalion liczący 145 żołnierzy brytyjskich rozpłynął się w powietrzu. Długie milczenie naocznych świadków jest dość zasadne, któż ośmieliłby się zeznać, że mgła zabrała cały batalion żołnierzy?
Nigdy nie zostało odnalezione ani jedno ciało żołnierza z feralnego batalionu, a po zakończeniu konfliktu, gdy dokonano wymiany jeńców wojennych, okazało się, że żaden żołnierz z batalionu Pierwszego 5 Regimentu Norfolk, nie został wzięty do niewoli. Los żołnierzy do dziś nie jest znany.
Incydent z pierwszej wojny światowej nie jest jedynym tego typu przypadkiem. Rok 1937 to czas krwawego konfliktu zbrojnego pomiędzy Republiką Chińską i Cesarstwem Wielkiej Japonii. W grudniu tego roku, gdy wojska japońskie próbowały zdobyć Nankin, Chińczycy dokonali wszelkich starań w celu ochrony bardzo ważnego strategicznie mostu, lokując tam silny oddział liczący około 3 tys. żołnierzy.
Już na drugi dzień po rozmieszczeniu wojsk mających rozkaz obrony mostu, dowódca chiński, generał Li Feu Siea, został zaalarmowany meldunkiem o utracie łączności radiowej z dywizją obronną. Generał miał pewność, że wojska japońskie zdobyły most, co byłoby tragiczne dla Chińczyków. Natychmiast wysłał na miejsce zwiadowców w celu dokładnego zbadania sytuacji.
To, co usłyszał po ich powrocie, zatrwożyło i zadziwiło go bardziej, niż się sam spodziewał. Jak się okazało, Japończycy nie przeprowadzili żadnego ataku, na miejscu brak było śladów walk, nie znaleziono ani jednego ciała, ale też nie odnaleziono ani jednego żywego żołnierza. Sytuacja niesłychanie dziwna z kilku powodów. Dezercja 3 tys. żołnierzy absolutnie nie wchodziła w grę.
Wojna chińsko-japońska charakteryzowała się okrucieństwem, a tak silna dywizja nie poddałaby się bez walki, wiedząc, że niewola to prawdopodobna śmierć. Tak duża liczba wojsk wycofać się też nie mogła, gdyż formacje rozmieszczone dalej na pewno by to dostrzegły, a pewne jest, że dywizja strzegąca mostu na pewno się nie cofnęła przez most.
Ta chińska zagadka jeszcze dość długo po zdarzeniu była wnikliwie analizowana, gdyż dzięki temu incydentowi Japończycy przekroczyli most bez jednego strzału i z łatwością zdobyli Nankin. Wnikliwe śledztwo przeprowadzone przez rząd chiński już po zakończeniu drugiej wojny światowej, nie doprowadziło do żadnego logicznego wyjaśnienia zagadki. Jedyne co ustalono z całą pewnością to fakt, że nigdy nie odnaleziono ani jednego martwego ciała i nigdy nie widziano, ani jednego żywego żołnierza broniącego mostu w grudniu 1937 r.
Jak się okazuje, historia zna przypadki niewyjaśnionych zaginięć całych wiosek. Władze Kanadyjskie do dziś nie mogą rozwikłać zagadki rozpłynięcia się całej osady Eskimosów, którzy zamieszkiwali teren nad brzegiem jeziora Angikuni w 1930 r. Osadę dość często odwiedzał traper Joe Labelle, który zaprzyjaźnił się z Eskimosami oraz prowadził z nimi mały handel wymienny.
Pewnego listopadowego dnia wybrał się do osady po dwutygodniowej nieobecności, spodziewając się jak zwykle zastać bawiące się dzieci na dworze i przyjacielskich przywitań licznych Eskimosów, zaciekawionych, co tym razem Joe miał dla nich do potargowania się.
Zamiast tego przywitała go głucha, złowieszcza cisza. Zaniepokojony traper obszedł wszystkie domy, nie znajdując żadnego mieszkańca osady. Tym bardziej poczuł się zaniepokojony, gdy w domach znalazł strzelby i koce Eskimosów, a na wygasłych paleniskach znajdowały się kociołki z zamarzniętym mięsem karibu, co sugerowało, że członkowie plemienia zniknęli w trakcie przygotowywania posiłku, ale jakby nie zdąrzyli go zjeść.
Nawet gdyby coś zmusiło Eskimosów do szybkiego opuszczenia osady, to z pewnością zabraliby ze sobą strzelby i koce. Rozpaczliwie zaczął szukać choćby małego śladu wyjaśnienia całej sytuacji.
Sprawdził brzeg jeziora, ale gdy odnalazł przycumowane kajaki, zatrwożył się tym bardziej. Wszystko było na swoim miejscu jak zawsze, żadnego śladu paniki, walki z kimkolwiek, brakowało tylko żywego człowieka, a plemię nie było małe, liczyło około 2 tys. Eskimosów. Joe Labelle był doświadczonym traperem polującym na zwierzęta futerkowe i potrafił odnaleźć ślady ucieczki tak ogromnej grupy ludzi.
Nic z tego. Nie odnalazł ani jednego śladu świadczącego, że Eskimosi w tak wielkiej grupie zmuszeni byli opuścić osadę. W ogóle żaden ślad nie wskazywał na to, że ktoś opuścił wioskę. Poza tym w osadzie brakowało także psów pociągowych husky, ale brakowało też ich śladów.
Traper czym prędzej zawiadomił Kanadyjską Policję Konną, wiedząc, że zdarzyło się coś złego, czego nie potrafił jako doświadczony myśliwy wyjaśnić. Policja natychmiast rozpoczęła poszukiwania na ogromną skalę. Przeszukano jezioro, brzegi i całe tereny wokół osady. Sytuacja stała się tym bardziej dramatyczna i zagadkowa, gdy odnaleziono pod zaspą zamarznięte psy pociągowe.
Zarówno Policja, jak i Traper mieli pewność, że Eskimosi, nawet gdyby odeszli, na pewno nie zostawiliby na pastwę losu swoich psów. Druga tajemnicza sprawa, że w takim przypadku odpada opuszczenie osady drogą lądową. Odnalezione martwe psy oraz przycumowane kajaki pogłębiało tajemnicę.
Największą zagadką było jednak odkrycie, że groby przodków plemienia były rozkopane i puste. Brakowało zatem nie tylko wszystkich żywych Eskimosów, ale także martwych ciał, a wiedzieć trzeba, że na tych terenach ziemia zamarznięta jest na kamień. Wnikliwe dwa śledztwa, powtórzone poszukiwania na większych terenach nie pozwoliło do dzisiaj wyjaśnić tej zagadki. Nigdy nie odnaleziono ani jednego członka plemienia żywego i nigdy nie odnaleziono żadnego ciała Eskimosa z tej osady.
Wysokiej rangi oficer Kanadyjskiej Policji Konnej stwierdził, że nigdy w swej długiej karierze nie spotkał się z podobną sprawą. Stwierdził jednoznacznie, że to wszystko jakby pozbawione było sensu i logiki, a nagłe zniknięcie 2 tys. Eskimosów bez żadnego śladu jest fizycznie niemożliwe. Prędzej czy później coś musiałoby się wyjaśnić. Niestety do dzisiaj na żaden ślad nie natrafiono.
Takich opowieści można przytoczyć mnóstwo. Pomijam tu relacje niewyjaśnionych zaginięć w rejonie Trójkąta Bermudzkiego, gdyż te opisałem w notce Ofiary Trójkąta Bermudzkiego i mają one trochę odmienny charakter. Zastanawia tylko, co z tymi ludźmi się dzieje po zniknięciu? Co sprawia, że nagle znikają bez wieści? Gdzie obecnie są, o ile nadal żyją lub gdzie szukać ich ciał? I w końcu najważniejsze pytanie, czy wszystko wiemy o świecie, w którym żyjemy?